wtorek, 26 marca 2013

Rozdział pierwszy, część pierwsza



Czas na ucieczkę
Z szponów reputacji
Nie, to nie gra
To po prostu nowy początek

Zaufanie

      Niektóre wydarzenia z początku są przerażające i smutne. Kiedy jednak upłynie nieco czasu, zaczynamy postrzegać je z całkiem odmiennej perspektywy, odnajdując w nich dozę komizmu – coś, z czego, przysłowiowo, będziemy się potem śmiać.
Problem pojawia się, gdy upływ dni, mijających tak szybko, jak parzący skórę piach przesypujący się pośród lśniącej, szklanej konstrukcji klepsydry, nic nie zmienia, pozostawiając ten sam stan rzeczy. Co zrobić, kiedy nie potrafisz zapomnieć, a wspomnienie bólu czeka na ciebie gdzieś, gdzie nawet byś nie szukał? Co pozostaje w chwili tak beznadziejnej, że nawet nie warto szukać innego wyjścia?
Zaufaj.


Oppal Cliffs, 2011

Sen niegdyś był ukojeniem. W tamtych czasach potrafiłam nie zwracać najmniejszej uwagi na piękno światła dnia, a wyczekiwać z utęsknieniem tych kilku godzin, w których będę mogła zamknąć oczy i śnić; marzyć o rzeczach nie mających prawa bytu w świecie, jaki każdy z nas znał na co dzień. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy wielobarwne motyle zasłonią błękit nieba zaplamiony szaro-białymi kleksami. Całkiem jakby ktoś zapomniał dokończyć rysunek i z nerwów zaplamił obrazek atramentem o nietypowym, jasnym kolorze.
Pamiętałam dokładny dzień, kiedy i moje nocne mary opuściły malownicze krajobrazy, ustępując miejsce koszmarom. Nikt nie potrafił z nimi walczyć; były nieodrębną częścią nas samych, a chcąc powstrzymać namiastkę siebie, popełnialiśmy wieczne samobójstwo.
W głowie często witała mnie dogłębna pusta. Tak cicha, że niemal sprawiała ból. Nigdy nie znalazłam tam tych samych „problemów”, które nękają młodzież w moim wieku. W jakiś sposób różniłam się od nich tak bardzo, jak różne jest słońce i księżyc. Nie potrafiłam przywiązywać tak dużej wagi do swojego wyglądu, ubrań, które nosiłam. Wystarczyło mi coś luźnego, wygodnego i w miarę ładnego, w czasie gdy moje rówieśniczki spędzały przed lustrem całe godziny. Nie mogłam tego pojąć.
Często za to doszukiwałam się pełnych smutku scenariuszy, tworzonych w chwilach, kiedy wszystko układało się za dobrze. Co najgorsze – zazwyczaj się spełniały.
 Otworzyłam oczy. Chcąc, nie chcąc, byłam zmuszona wstać i przywdziać coś choć trochę normalnego. Musiałam. Dla Finna. Dla odrobiny normalności.
Zorientowałam się, że leżę na lewym boku, stroną do ściany, więc wypuściłam krawędź kremowej, niedawno wypranej kołdry z dłoni i opadłam z wytchnieniem na plecy. Wpatrywałam się przez moment w wyłożony kasetonami – pokrytymi spiralami, które tworzyły najrozmaitsze, skomplikowane wzory - sufit. Wodziłam po nich wzrokiem, doszukując się kilku słoni, słońca i drzewa. Raz nawet natrafiłam na zawodzącego anioła, przypominającego mi w jakimś stopniu uśmiechniętą twarzyczkę mojego małego braciszka. W końcu był moim małym aniołkiem - kimś, kto czuwał nade mną jak nikt inny. I choć był młodszy, miałam w nim niewiarygodne oparcie. Może wynikało to z tego, iż byliśmy przenoszeni z rodziny do rodziny już szesnaście razy? Kevin i Elisabeth Russelowie stali siedemnaści w kolejce.
Leniwie wygramoliłam się spod kołdry, starając się nie wdychać słodkiego zapachu proszku do prania, którego używała kobieta. Niestety, mieszkaliśmy już u nich trzy miesiące, a ja powoli przyzwyczajałam się do ich dobroci i miłości, jaką obdarzali Finna. W końcu tylko o niego mi chodziło.
Bądź, co bądź, byłam już przyzwyczajona do nienawiści, którą obdarzały mnie poprzednie rodziny zastępcze. Poniżanie i wieczne pretensje mogłam jeszcze ścierpieć, ale patrzenie, jak każde dziecko w szkole śmieje się z Finna, bo chodził w starej, rozciągniętej koszulce po ciągle pijanym „opiekunie”, porównywałam do jedynego przychodzącego mi do głowy porównania – śmierci. Jego cierpienie przekładało się na mnie, o stokroć bardziej raniąc moją duszę. I choć powtarzał, że wszystko gra, w jego oczach widziałam wszystko. Nie musiał nic więcej mówić.
Ogarnięta wspomnieniami, spojrzałam na spokojną, cichą sypialnię, którą dzieliłam wraz z bratem. W powietrzu dało się tylko słyszeć nasze równomierne oddechy, w tym, że ten Finna był bardziej spokojniejszy i cichszy. Coś jak pochrapywanie małego kotka.
Uśmiechnęłam się z jakiegoś wspomnienia, po czym z tym samym wyrazem twarzy podeszłam do słodko chrapiącego chłopca. Przydługie, kruczoczarne włosy rozsypały się na całej powierzchni białej wykrochmalonej poszwy, odsłaniając okrągłą twarzyczkę w pełnej krasie. Przybliżywszy dłoń w kierunku dziewięciolatka, pogłaskałam go czule po zroszonym kroplami potu czole, po czym nachyliłam się, by ostatecznie przycisnąć swoje usta do wilgotnej skóry.
- Do zobaczenia – szepnęłam, nie chcąc wyrwać chłopca z krainy Morfeusza.
Po godzinie spędzonej na bezszelestnym poruszaniu się i ubieraniu, byłam gotowa, by wyjść na światło dzienne. Z czystej ciekawości zerknęłam na wiszący nad drzwiami zegar, wskazujący na siódmą rano. Zapamiętałam godzinę i obliczyłam, ile zostało mi czasu do rozpoczęcia lekcji. Z moich kalkulacji  jasno wynikało, że mam dokładnie trzy godziny. Powinno wystarczyć, pomyślałam, po czym – jak najciszej potrafiłam – wyszłam poza próg pokoju i zamknęłam drzwi, pilnując, by nie wydały żadnego dźwięku.
Na korytarzu pozwoliłam sobie oddychać normalnym rytmem; nie uważałam już też na głośność stawianych przeze mnie kroków. Zresztą większość odgłosów stłumił gruby, osiemnastowieczny dywan, który Elisabeth dostała ponoć od prababki. Patrząc na te sędziwe, zmechacone spirale i wyglądające na złote ramy wydawać by się mogło, iż naprawdę przeniosłeś się w czasie, a znajdujesz się w starodawnej posiadłości, zapełnionej przez służbę i szafy pełne różnobarwnych, bufiastych sukni.
Mimo wszystko korytarz – prócz dywanu -  nie wyróżniał się niczym spośród całej zbieraniny niezadbanych i tych bardziej domostw w Oppal Cliffs. Ściany pokryte wyblakłą już tapetą w ledwo dostrzegalne dzwoneczki wielkości paznokcia u dużego palca. Wszystkie proste kąty pokryto cienkimi, trójkątnymi belkami z jasnego drewna – również u sufitu. Na samym korytarzu właściwie nie stały żadne meble czy chociażby lustro. Jedynie wielki fikus sadowiący się naprzeciwko mnie zajmował niezagospodarowaną przestrzeń. Nie, było jeszcze coś. Mały jaskrawoniebieski samochodzik bez kółka, który Finn porzucił u nasady dostatecznie dużej donicy, by zmieściła się w niej ludzka głowa.
Spostrzegłam, że stoję, dopiero gdy mój oddech stał się niemal tak cichy, iż cały dom wydawał się pogrążyć w bezbrzeżnym milczeniu. Nic go nie zakłócało prócz oddechu wciąż pochrapującego Finna. Uśmiechnęłam się tajemniczo, wsłuchując się w rytmiczne uderzenia naszych serc. Zaskoczona, spostrzegłam, że ich melodie niemal się pokrywały, tworząc coś na kształt kanonu. Nie potrafiłam wydusić z siebie ani słówka. Stałam tylko, nie chcąc po raz kolejny pozbawić się piękna ciszy.
Kiedy w całym domu rozniósł się echem ogłuszający huk, poczułam, jak moje serce zamiera przez kilka sekund, by znów powrócić do normalnego, nieco przyspieszonego rytmu.
Zaniepokojona, zajrzałam przez ramię na białe drzwi ze złotymi zawiasami, za którymi – miałam nadzieję – Finn spał sobie w najlepsze. W milczeniu wpatrywałam się w nie, czekając, aż brat uchyli je, bym znów mogła ujrzeć jego zwichrzone czarne włosy. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło.
Odetchnęłam z ulgą. Nie chciałam, by wydało się, gdzie idę. Owszem, Elizabeth i Kevin przyzwyczaili się do moich dziwnych zwyczajów, jednak wolałam, by dla Finna pozostały tajemnicą. Nie musiał wiedzieć, że najzwyczajniej w świecie nie potrafiłam zaakceptować ciepła i dobroci, którą obdarzało nas małżeństwo. Nie potrafiłam zaakceptować tego, że ktoś chciał się mną zaopiekować. Odbiegało to tak bardzo od tego, co zazwyczaj serwowały nam rodziny zastępcze, iż do teraz nie potrafiłam się przyzwyczaić do miłości rozpychającej ich serca względem nas obu. Było to dla mnie po prostu niedorzeczne.
Niemożliwe.
Ruszyłam przed siebie, zaintrygowana dochodzącymi z dolnego piętra odgłosami. Stawiając ostrożnie stopy na trzeszczących, dębowych schodach, starałam się zgadnąć, kto może je wydawać. Już na początku wykluczyłam Elisabteh, gdyż ta – mając dzień wolny od pracy za biurkiem – wylegiwała się w łóżku niemal tak długo jak Finn. 
Pozostawał Kevin.
Z kolejnymi stopniami dostrzegałam coraz więcej szczegółów. Z początku mogłam przypatrywać się jedynie kremowemu dywanowi, o który dzień w dzień dbała Loreen – przyrodnia siostra naszej opiekunki. Dopiero potem moim oczom ukazała się ciemnobrązowa sofa i okrążające ją skórzane fotele w tym samym kolorze. Wszystkie te meble zamykały krąg dookoła drewnianego stolika do kawy z mnóstwem rozrzuconych magazynów i wycinków najrozmaitszych miejsc. Ze schodów dostrzegłam nawet kawałek pocztówki z włoskim Koloseum.
Kiedy dopiero co przeprowadziliśmy się do Russelów, porozrzucane wszędzie zabytki przeróżnych państw i miast sprawiały, że miałam ochotę zapytać, o co tu chodzi, jednak teraz, po trzech miesiącach, zdjęcia przyprawiały mnie jedynie o ciekawość. Co najwyżej  o zastanowienie się, gdzie się takowa budowla znajduje. Czego można się było spodziewać po oprowadzaczu wycieczek na całym świecie?
Postawiwszy nogę na miękkim dywanie, skierowałam się w stronę wielkich, udekorowanych żywą naturą okien z kawowymi zasłonami. Będąc w połowie drogi, skręciłam gwałtownie i podeszłam do kuchennych szafek, na których leżało kilka garnków i sztućców. Umościłam dłoń na czarno-brązowym gładkim i zimnym jak lód blacie i opierając na niej ciężar, wyjrzałam zza mebla na osobę szperającą w szafce odpowiadającej za przechowalnię talerzy i misek. Ku mojemu zaskoczeniu, ujrzałam Kevina. Zagryzał dolną wargę, co robił tylko wtedy, gdy się denerwował lub sytuacja stawała się niezręczna. W tamtej chwili stawiałam na to pierwsze. Marszczył też śmiesznie brwi, przez co nie potrafiłam dojrzeć zawsze błyszczących z podekscytowania brązowych tęczówek. Widziałam za to doskonale nieproporcjonalnie duży do wielkości owalnej twarzy nos. Zdziwiłam się, że był lekko zaczerwieniony, a skóra w innych miejscach miała swój naturalny, oliwkowy odcień.
Nagle Kevin spojrzał w górę, jakby spodziewał się, iż mnie tam zastanie. Odskoczył, zaskoczony, do tyłu, upuszczając przy tym kolejną patelnię. Przez chwilę oddychał zbyt szybko, lecz zaraz potem zorientował się chyba, co się stało, bo jego twarz nie zdradzała już przerażenia i zdezorientowania.
- Cholera jasna, Maueen. Nie wiesz, że nie straszy się tak ludzi? – Zapewne starał się, by wypowiedź zabrzmiała groźnie, jak przygana, jednak całość popsuł szeroki uśmiech na jego twarzy i ton, którym to wypowiedział.
- Przykro mi, nie byłam na tej lekcji – zaśmiałam się cicho.
Kevin mruknął coś pod nosem, przed tym odwzajemniając gest i schylił, by następnie skłonić się ku szafce obok.
- Jak się spało? – zapytał, choć większości słów musiałam się po prostu domyślić, gdyż mężczyzna mówił, chowając głowę wewnątrz mebla.
- Dobrze – skłamałam.
Coś w moim głosie dało Kevinowi powód do wyjrzenia zza blatu i przypatrzenia mi się bacznie. Udawałam, że nic nie zauważyłam. Ten jednak wciąż się patrzył, a mnie zaczynało to powoli denerwować.
- Och, moja wina – skarcił się cicho, jakby mówił do siebie. – Zapewne cię obudziłem, co?
Zaprzeczyłam machnięciem głową.
- Nie, właściwie to wstałam wcześniej, ale kiedy usłyszałam dźwięk odbijającej się o podłogę patelni – tu spojrzałam groteskowo na leżące na ziemi garnki – musiałam sprawdzić, czy nic się nie stało.
Kevin pokiwał głową, po czym znów zagłębił się w wnętrznościach szafki. Oparłam łokcie o blat, a następnie usadowiłam na rozczapierzonych już dłoniach brodę. Tak stojąc, przypatrywałam się mężczyźnie, który pieczołowicie wyrzucał z mebla kolejne przybory kuchenne.
- Kevin, właściwie czego ty szukasz? – zastanowiłam się.
- Gdzieś tutaj powinien być ten duży garnek, kojarzysz go? Chciałem zrobić na śniadanie jajka na twardo – wyjaśnił, wciąż pochłonięty szukaniem.
Zamyśliłam się na moment nad odpowiedzią.
- Tak, wiem, o który chodzi. Coś mi się jednak zdaje, że z jajek nici – zaśmiałam się.
Opiekun wyczołgał się powoli, uderzając w coś głową – co wywnioskowałam po głuchym huku. Będąc już całkowicie widoczny, pomasował się po obolałej czaszce i również wstał, najpierw chwyciwszy swój ulubiony kubek, wypełniony wrząca kawą. Kilka kropel zaplamiło ciemnożółte kafelki, wylewając się z naczynia.
- A to dlaczego? – zapytał Kevin, zbity z tropu.
Zaśmiałam się cicho.
- Ostatnio widziałam go w postaci arki mającej uratować wszystkie pluszaki na świecie. Wiesz coś o tym?
Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową, a w tym czasie zarejestrowałam, jak jego kąciki ust drgają zabawnie, co ostatecznie doprowadziło do pojawienia się na owalnej twarzy szerokiego banana. Podrapał się z zamyśleniem po brodzie, wyraźnie nad czymś rozmyślając.
- Nie odzyskam go na czas, nieprawdaż?
Pokręciłam głową na znak sprzeciwu.
Kevin wzruszył ramionami i udał się ku lodówce. Gdy ją otworzył, minęło całe dziesięć minut, zanim zadecydował, co upichcić dla całej rodziny.
Obeszłam kuchenne szafki i doszłam w pośpiechu do niemal pomarańczowego stołu, na którym dostrzegłam ustawioną już przez Kevina zastawę i cztery szklanki wypełnione po brzegi sokiem jabłkowym. Chwyciłam jedną z nich i upiłam łyk. Z racji, że napój zasmakował mi niesamowicie, pochłonęłam całą resztę. Odłożyłam ostrożnie naczynie na stół, po czym wróciłam na poprzednie miejsce, wpatrując się z nieodgadnionym wyrazem twarzy w nieco zdezorientowanego tym, że jego pierwsze założenia spłonęły na panewce, Kevina. Chwyciłam upuszczoną wcześniej torbę i nałożyłam ją na ramię. Opiekun spojrzał na mnie, zaskoczony.
- A ciebie gdzie niesie o tej porze? – chciał wiedzieć.
- Znasz mnie: jestem rannym ptaszkiem – zażartowałam, po czym ruszyłam w kierunku drzwi wejściowych. – Mam telefon. W razie czego wystarczy zadzwonić.
Kevin już nie odpowiedział, choć wyobrażałam sobie, jak kręci ze zrezygnowaniem głową i powraca do swoich problemów. Nawet nie wiedział, o ile wolałabym posiadać jego troski. Byłam obarczona czymś, co mogło podsunąć mnie pod kategorię potwora, choć w głębi ducha prosiłam, by nic takiego się nie wydarzyło.
Dla Finna.
Dla samej siebie.
Przekroczyłam próg domu, mając dziwne przeczucie, że widzę go po raz ostatni. Odegnałam te nierozsądne myśli i poprawiwszy pasek wiszącej mi na ramieniu torby, obejrzałam się za siebie.
Biała zakurzona już fasada budynku z ciemnoczerwonym dachem odbijała znikome promienie słońca, przebijające się przez nieskończenie gęstą pokrywę chmur. Wszystkie szarawe, przygnębiające; jakby nagle utkana ze wspomnień pajęczyna, która utrzymywała moje serce w jednym kawałku, została przerwana, pozwalając zalać mój umysł  obrazami.
Znów czułam ponure cienie drzew łaskoczące moją skórę, przez co doświadczałam pod nią dziwnego, a jednak przyjemnego swędzenia. Ponownie usłyszałam kojący szum szorstkich, wysuszonych gałązek, ciche, normalnie niedosłyszalne dla przeciętnego człowieka trzepotanie motylich skrzydeł. Przypominało mi pocierane o siebie kartki papieru, tyle że o dużo cieńsze i delikatniejsze.
Co dziwne, do moich uszu doszedł także głośny, przerażający dźwięk; kojarzył mi się z kimś, kto się krztusi lub – co gorsza – dusi.
I nagle wszystko sobie przypomniałam.

Oddycham tylko pozornie, a przynajmniej tak sądzę, gdyż znikoma ilość tlenu, jaka dostaje mi się do płuc, z mojego punktu widzenia nie potrafi utrzymać ludzkiego organizmu przy życiu. Targają mną torsje, kiedy zapieram się dłońmi o wilgotną po ostatnim deszczu ziemię. Już po chwili są całkowicie zakopane w błocie, osadzonym na niemal całym ciele.
Staram się nie rozglądać na boki, gdyż wiem, że to, co tam zobaczę, prawdopodobnie nieodwracalnie zamknie mnie w klatce własnego sumienia. Wpatruję się ślepo w drzewa, dokładnie naprzeciwko mnie. Ich usadowione na wysokości drugiego piętra ciemnozielone pióropusze odcinają całą polanę od światła.
Cieszę się z tego powodu. Słońce nie jest dla takich jak ja.
Napawam się ich mrokiem i spokojem. Są dla mnie schronieniem – czymś, co na jakiś czas zastępuje dom, pozwala zapomnieć o swych czynach i choć na chwilę umożliwia wiarę w rozgrzeszenie. W głębi duszy jednak znam prawdę. Nie zasłużyłam na nie.
Na miłość boską! Nie zasłużyłam nawet, żeby oddychać.
Drżąc na całym ciele, zginam nogi w kolanach i przywieram nimi dokładnie do brzucha. Oplatam je zaraz potem dłońmi, lecz pozycja wcale nie pomaga mi myśleć, więc znów prostuję kończyny i chowam twarz w wachlarzu palców. Chcę pogrążyć się w ciemności, jednak odgłosy dochodzące z lasu całkowicie mnie dekoncentrują. Jak mam niby postarać się znów t o spowodować, skoro nawet gąszcz drzew mi przeszkadza?!
Nagle słyszę t o.
Z lekkim wahaniem odrywam ręce od twarzy i pomagam sobie nimi wstać. Idąc, potykam się i chwieję, nie panuję nad swoim ciałem, lecz uparcie prę do przodu. Widząc duży, wystarczająco duży kamień, machinalnie zamykam oczy. Wiem, co zaraz zobaczę.
Czuję, jak łzy wylewają się ponownie na moje policzki, a ciężki szloch przekształca się w spazmy, których nie potrafię kontrolować. Ociężale otwieram oczy, w pewnej chwili odnajdując w sobie nadzieję, iż być może to wszystko jest tylko złym snem; koszmarem, który nawiedził mnie w nocy, podczas pierwszej drzemki u Fillnelów. Niestety, kiedy czarne mroczki ustępują, przerażona, zatykam dłonią usta, wyrzucając z siebie nieokiełznany wrzask. Krzyczę, krzyczę tak długo, aż brakuje mi powietrza. Mimo to mam siłę wyrzucać z siebie dźwięk, czasem uciszana przez szloch.
Pięć osób leży bezwiednie, jedna na drugiej, tworząc idealny stos. Każda z nich ma zamknięte oczy. Każda, prócz jednej.
Kobieta ma jasne, wręcz białe włosy, rozsypane niczym cienkie nici na błotnistej powierzchni. Jej chora, blada cera wydaje się jeszcze gorsza w porównaniu z podłożem. Staram się nie patrzeć na pooraną wieloma zmarszczkami twarz i rozchylone usta w kształcie bezgłośnego wołania o pomoc. 
Nie chcę zobaczyć wykutej ze złota obrączki na dłoniach i kolczyków w kształcie rybek. Mimo to nie potrafię oderwać wzroku od uchylonych powiek, ukazujących ciemnoniebieskie oczy. Tęczówki są ruchome – suną to w jedną, to w drugą stronę.
Ona żyje!
- Po...moc...y – jęczy nieporadnie, jednak doskonale wiem, że nikt nie przyjdzie z odsieczą. Słowa te są komiczne, a jednak sprawiają, że narasta we mnie przerażenie. Emocja kumuluje się tak długo, aż wie, iż nie uda mi się jej zatrzymać.
Machinalnie zamykam oczy, w celu zabrania sił. Muszę ją zabić.
Kiedy kobieta uchyla usta, ma zamknięte oczy. W głowie mam jej ostatni jęk, ale tym razem mam pewność, że wydusiłam z niej życie.
Przerażona, poddaję się nieokiełznanej rozpaczy.

Zacisnęłam boleśnie powieki, starając się po raz kolejny ujarzmić tajemnice własnego umysłu. Tylko delikatna, nadmorska bryza przypominała mi, że nie znajduję się na tej cholernej polanie, gdzie wszystko się zmieniło. Ja się zmieniłam.
Otworzywszy oczy, poczułam się po raz pierwszy szczęśliwa dzięki temu, co dostrzegłam. Jednopiętrowe rzędy domków w jasnych, przyblakłych kolorach, przed którymi rosła równie przystrzyżona, jakby zieleńsza niż kiedykolwiek trawa. Przy każdym z budynków stało również przynajmniej jedno drzewo, wyglądające na nie mniej idealne od pozostałych roślin w ogródku i wypielonych grządek. Osiedle jak każde inne, mogłabym pomyśleć. Mimo to tylko ja nie zwracałam uwagi na osłaniający domy spokój;
Betonowa, szeroka, dwupasmowa droga nie kojarzyła mi się z dojazdami do pracy czy czymkolwiek normalnym. Mi przypominała drogę skazańców, która prowadziła prosto na plażę, a co za tym idzie znajdowała się tylko kilkaset metrów od wejścia do lasu i pamiętnej polany z tym samym szaro-burym kamieniem.
Pokręciłam z zrezygnowaniem głową, po czym niezdecydowanie weszłam na drogę. Na jej końcu majaczył słaby zarys błękitu z domieszką białych przecinających go sznurów. Wpatrywałam się w niego przez jakiś czas, by następnie ruszyć przed siebie, dokładnie środkiem drogi. Wydawało mi się, że jasne liny kurczą się z każdym moim krokiem, znikając już po chwili na pasku żółci. Czułam, jak te dziwne, niegroźne sznury w jakiś sposób owijają się wokół błękitu. To ja nim byłam.
Niebezpieczna, a jednak bezradna.
Zaśmiałam się pod nosem z samej siebie. Nie potrafiłam uwierzyć, jak łatwo człowiekowi przychodzi użalanie się nad sobą. Zupełnie jakby w jednej chwili uwierzył, że jego życie jest niekończącym się pasmem porażek, które nigdy nie zmieniało kierunku jazdy. Tymczasem każdy z nas – niezależnie od tego jak paskudnego doświadczył żywota – w tej mgławicy własnej niechęci widzi całkowicie przejrzysty punkt. Coś, co go prowadzi niczym matka za rękę swoje dziecko. Właśnie dzięki temu daje sobie radę, ale jednak gdzieś pod koniec się gubi i zapomina. Potem pozostaje mu tylko wypominać, jakie to on miał straszne doświadczenia, w czasie gdy nawet nie próbował wstać na nogi. Znów.
Dlatego ja próbowałam. Dla Finna. Od zawsze wiedziałem, że to on jest moim punktem zaczepienia, który kazał mi iść, choć bywały też chwile, kiedy odrzucałam go w najciemniejsze zakamarki umysłu i robiłam to, co uważałam za słuszne, ale i nierozsądne.
Idąc, przechodziłam obok tych wszystkich jasnych, dziwnie bezbarwnych domów, które na pierwszy rzut oka wyglądały na zamieszkane. Świadczyły o tym czasami przezabawne ozdoby ogrodowe (mnóstwo krasnali, jaskraworóżowe pelikany, stojąca na jednej nodze), rozmieszczone w najbardziej rozmaitych miejscach. O zasiedleniu budynków informowały również niskie, wypluwające chmury dymu kominy i kolorowe zasłony w oknach. Nie wiedziałam dlaczego, ale ludzie  w Oppal Cliffs uwielbiali stroić swoje domostwa, by pokazać, jakie mają wyczucie stylu. Uznawałam to za coś na kształt wyznaczanej hierarchii. Im ładniejsze dekoracje w okiennych ramach, tym zamożniejsi i ważniejsi w społeczności mieszkańcy.
Spojrzałam na lewo, gdzie wciąż stał pamiętny dom przemiłej staruszki o wdzięcznym nazwisku – Carlson. Kobieta wraz z już nieżyjącym mężem sama budowała, malowała i urządzała budynek, teraz w kolorze jasnej, wyblakłej zieleni. Dom nie był też wysoki, zupełnie jak reszta osiedla, bo zaledwie jedno piętro o nieproporcjonalnie wysoko osadzonym suficie. Cecha ta zaliczała się jako coś, dzięki czemu można było rozpoznać, że jest się na dobrej ulicy. Mimo przeciętnego wyglądu, którego nie wzbogacał niski, ciemnobrązowy dach, nikt nie potrafił przejść obok domostwa pani Carlson bez chociażby jednego zerknięcia w stronę budynku, a właściwie ogrodu.
Trawa idealnie poprzycinana, na przedzie winorośle przypominające najrozmaitsze kształty, zaczynając od królika, na zamku kończąc. Podziwiałam średniej wielkości oczko wodne z pałkami wodnymi i rozłożystymi liśćmi niczym ułożone w podzięce serca. Wszystko to dopełniała krystalicznie czysta woda w jasnobłękitnym kolorze. Wpatrywałam się w nią, oniemiała, całkowicie zapomniawszy o świecie zewnętrznym. Dopiero, gdy dostrzegłam wyłaniającą się twarz w jednym z okien, przypomniałam sobie, że stoję na środku ulicy, patrząc się na dom starszej pani. Uświadomiwszy sobie, jak to musiało wyglądać, odwróciłam wzrok, poczuwszy, jak palą mnie policzki, zapewne już zabarwione czerwienią. Dyskretnie zerknęłam w kierunku obserwatora, który już uspokojony, podążał za mną wzrokiem. Czułam to na skórze.
Zwróciłam się ku krańcu obranej przed siebie drogi, po czym zignorowawszy porywającą moje włosy w całkowicie przeciwnym kierunku bryzę, ruszyłam przed siebie. Jeśli wiatr rzeczywiście przestrzegał mnie przed tym, co niedługo zobaczę, musiałam być jeszcze dziwniejsza, niż z początku sądziłam.

***
Wpadłam na pomysł, by dzisiejszą mowę wypisać w podpunktach, co nie jest chyba najgorszym pomysłem, więc oto ona:
  • Strasznie dziękuję A Ceviche za wykonanie korekty. Z tego powodu rozdział jest zadedykowany właśnie jej, ale nie ograniczam się wyłącznie do tego. Ta dziewczyna naprawdę mnie wspiera i jest po prostu niesamowita. Kocham cię raz jeszcze.
  • Drugą sprawą, o której chciałabym pomówić jest samobójstwo lub próba samobójcza jednej z autorek blogów, jaki wręcz kochałam. Nie wymienię imienia, bo i nie musicie go znać. Nie wiem też, czy życzyłaby sobie, bym je wymieniała. Ale właśnie dla niej ten rozdział pisałam, co robi z niej jakby drugą osobę, której należy się dedykacja.
  • Mam do was pytanie. Zakładać jakieś forum czy coś, żebyście mogli pytać bohaterów? Jeśli tak, napiszcie o tym proszę w komentarzu. 
  • Ostatnia sprawa, jaką do was mam, to wielkie, ogromne przeprosiny prosto z serducha. Naprawdę przepraszam i prawdopodobnie powinnam tych moich "przepraszam" z tysiąc napisać, może by starczyło. 
  • No, tamta sprawa nie była ostatnia, ale co tam. Ogłaszam, że wszystkie blogi zostały nadrobione, tyle że nie zawsze znalazłam czas, by skomentować, dlatego wiedzcie, że kiedy rozdział nie został przeze mnie skomentowany, to i tak jest przeze mnie przeczytany.
Dziękuję wam wszystkim i kocham was ogromnie, ale wy to wiecie. ;)

13 komentarzy:

  1. Rozdział wprowadzający i nawet nie wiem, co mam o nim powiedzieć. Wydaje mi się, że nie wyjaśniłaś za wiele, a jednak już zdążyłaś mnie zainteresować. Pozostaje mi poczekać na następny, może coś się rozwinie :D Poza tym lubię Kevina. I Maureen. :D

    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy rozdział zwykle nie daje za wiele, ale dla mnie jest najważniejszy. To od niego zależy czy czytam coś dalej ;)
    Tutaj na pewno wrócę ;D
    Pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział w rzeczy samej jest ciekawy. :)
    Akcja nie pędzi - jest wartka i wciągająca. Podobnie rzecz ma się z fabułą, o której na tę chwilę nic więcej nie mogę powiedzieć. Wiadomo, początki. :)
    Bohaterowie (o których zaraz się jeszcze rozwinę) są naprawdę dobrze wykreowani. Mają swoje własne 'widzimisię', są charakterni i pełnokrwiści, ze tak powiem, i to mi się podoba. xDD

    dodam jeszcze jedno...Już lubię Kevina i Maureen. Czuję, że wprowadzą tu niemały zamęt. I może połączy ich coś więcej?
    Oj tak, jestem bardzo ciekawa dalszych wydarzeń.

    Czytało się przyjemnie i szybko. Masz fajny styl więc i czytanie sprawia przyjemność. :)

    Pozdrawiam i zapraszam do siebie na nn
    http://goniacy-slonce.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak to jest przewinąć się przez tle rodzin. Mam nadzieję, że ta siedemnasta jest ostatnia. Jak to możliwe, że tyle razy musieli zmieniać rodzinę? Aż tak źle było w każdej z poprzednich? Ta nowa wydaje się być całkiem okay. Mam nadzieję, że Maueen w końcu się zaaklimatyzuje. W końcu zyskała szansę, aby mieć normalną rodzinę. Choć normalnego życia to pewnie nie będzie miała. Co to było za wspomnienie? Czemu musiała zabić tą kobietę i co się stało z tymi ludźmi? To ona? Jej... mam nadzieję, że nie. Ciężko mi jest wyobrazić ją sobie jako potwora. Z jednej strony troskliwa siostra, a z drugiej morderca? Nie... nie jest taka, prawda? Cieszę się, że wróciłaś do tego bloga i postanowiłaś dokończyć tą historię. Naprawdę. :))

    OdpowiedzUsuń
  5. No Ty wiesz, co ja sądzę o tym rozdziale. Powiem jeszcze raz, że wyszedł Ci cudownie. Fakt, że ona tak dba o swojego brata jest nie do opisania, bo mało kto robiłby tyle dla swojego rodzeństwa. Jestem naprawdę pod wrażeniem, ale to też wiesz. Rozpisałabym się, ale wszystko co chcę powiedzieć Ty już wiesz, bo Ci pisałam na gg :c

    OdpowiedzUsuń
  6. Serdecznie zapraszam na IV rozdział pt. Kocham cię najbardziej na świecie na http://whisper-of-an-angel.blogspot.com/
    Pozdrawiam, Lovely :*

    OdpowiedzUsuń
  7. No wreszcie rozdział ;) Czekałam na niego z niemałą niecierpliwością, ciekawa co wymyśliłaś.
    Współczuję im przewijania się przez tyle rodzin, a do tego to chodzenie Finna w ubraniach po opiekunie-pijaku,brrr, okropność. Dobrze, że wreszcie rodzeństwo trafiło na dobrych ludzi, którzy potrafią się przyzwoicie zająć chłopcem. Maueen martwi się przede wszystkim o swojego brata, czym zdecydowanie u mnie zapunktowała.
    To wyjście rano całkiem intrygujące. Hm, ciekawe co konkretnie się za tym kryje. Wspomnienie ze stosem ciał nieco przerażające. Czy ja dobrze zrozumiałam, że Maueen ich zapiła? A przynajmniej tamtą ostatnią kobietę. Naprawdę potrafisz zaintrygować, więc mam nadzieję, że kolejny rozdział już wkrótce.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  8. Wspomnienie głównej bohaterki o tym, jak wiele razy wraz z bratem zmieniała rodziny skojarzył mi się z jedną z książek Jacqueline Wilson (widzę, że lubisz czytać, więc polecam Ci tę autorkę). To naprawdę smutne, a co najgorsze - prawdziwe.
    Zastanawia mnie tylko wizja (?) Maueen. Tych pięciu zabitych ludzi. To ona ich wykończyła? I kim była blondwłosa kobieta? Dziewczyna nie potrafiła na nią patrzeć, toteż zgaduję, że była to dla niej jakaś ważna osoba.
    Mam nadzieję, że szybko dodasz kolejny rozdział, bo nie mogę się już doczekać.
    Pozdrawiam,
    Mia

    OdpowiedzUsuń
  9. Rozdział wyszedł naprawdę super: jest wciągajacy i nader interesujący.

    Akcja płynie sobie spokojnie i nie pędzi, a to już moim zdaniem plus.
    To co tu zamieściłaś mówi mi o fabule tylko tyle, że nie będzie to kolejne typowe opowiadanie o żywiołach. Na tę chwilę nic wiecej nie wiem.

    Może wspomnęjeszcze jedno: bardzo polubiłam Kevina i Maureen. Mam przeczucie, że ta parka nieźle tu namiesza, haha. xDD

    Czytało mi się przyjemnie. Czas szybko mi minął przy tak dobrej lekturze. :)

    Pozdrawiam, L.N.
    http://irim-story.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zmieniłam adres bloga z irim-story na
      http://nowa-prawda.blogspot.com

      Usuń
    2. Witam. :)
      Chciałam powiadomić, że od dziś znajdziesz mnie tu: http://upadli-aniolowie.blogspot.com

      Pozdrawiam, Literacka N.

      Usuń
  10. Zostałaś nominowana do Liebster Award.
    Serdecznie zapraszam: vieuvateur.blogspot.com
    Pozdrawiam,
    Mia

    OdpowiedzUsuń
  11. Baltimore International College to miejsce, do którego z pewnością się wraca. College ten to placówka z wieloletnimi tradycjami, gdzie młodzi ludzie mogą rozwijać swoje pasję i kształcić się w wybranym przez siebie kierunku. To tutaj pomagamy w zdobywaniu odpowiedniej wiedzy i doświadczenia, a także prowadzimy ku drogom przyszłości niezwykłe talenty. W BIC ludzie odkrywają prawdziwych siebie, nawiązują się wieloletnie przyjaźnie, powstaje wiele ciekawych projektów badawczych i wypraw, które z pewnością długo pozostają we wspomnieniach. Jeśli więc pragniesz znaleźć się wśród ciekawych ludzi i przeżyć niesamowite przygody, to nie czekaj! Dołącz do nas.

    htttp://bi-college.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń


Obserwuję Nie Spamuję