Czas na ucieczkę
Z szponów reputacji
Nie, to nie gra
To po prostu nowy początek
Zaufanie
Niektóre wydarzenia z początku są przerażające i
smutne. Kiedy jednak upłynie nieco czasu, zaczynamy postrzegać je z całkiem
odmiennej perspektywy, odnajdując w nich dozę komizmu – coś, z czego,
przysłowiowo, będziemy się potem śmiać.
Problem
pojawia się, gdy upływ dni, mijających tak szybko, jak parzący skórę piach
przesypujący się pośród lśniącej, szklanej konstrukcji klepsydry, nic nie
zmienia, pozostawiając ten sam stan rzeczy. Co zrobić, kiedy nie potrafisz
zapomnieć, a wspomnienie bólu czeka na ciebie gdzieś, gdzie nawet byś nie
szukał? Co pozostaje w chwili tak beznadziejnej, że nawet nie warto szukać
innego wyjścia?
Zaufaj.
Oppal Cliffs, 2011
Sen
niegdyś był ukojeniem. W tamtych czasach potrafiłam nie zwracać najmniejszej
uwagi na piękno światła dnia, a wyczekiwać z utęsknieniem tych kilku godzin, w
których będę mogła zamknąć oczy i śnić; marzyć o rzeczach nie mających prawa
bytu w świecie, jaki każdy z nas znał na co dzień. Nie mogłam się doczekać
chwili, kiedy wielobarwne motyle zasłonią błękit nieba zaplamiony szaro-białymi
kleksami. Całkiem jakby ktoś zapomniał dokończyć rysunek i z nerwów zaplamił
obrazek atramentem o nietypowym, jasnym kolorze.
Pamiętałam
dokładny dzień, kiedy i moje nocne mary opuściły malownicze krajobrazy,
ustępując miejsce koszmarom. Nikt nie potrafił z nimi walczyć; były nieodrębną
częścią nas samych, a chcąc powstrzymać namiastkę siebie, popełnialiśmy wieczne
samobójstwo.
W głowie
często witała mnie dogłębna pusta. Tak cicha, że niemal sprawiała ból. Nigdy
nie znalazłam tam tych samych „problemów”, które nękają młodzież w moim wieku.
W jakiś sposób różniłam się od nich tak bardzo, jak różne jest słońce i
księżyc. Nie potrafiłam przywiązywać tak dużej wagi do swojego wyglądu, ubrań,
które nosiłam. Wystarczyło mi coś luźnego, wygodnego i w miarę ładnego, w
czasie gdy moje rówieśniczki spędzały przed lustrem całe godziny. Nie mogłam
tego pojąć.
Często
za to doszukiwałam się pełnych smutku scenariuszy, tworzonych w chwilach, kiedy
wszystko układało się za dobrze. Co najgorsze – zazwyczaj się spełniały.
Zorientowałam
się, że leżę na lewym boku, stroną do ściany, więc wypuściłam krawędź kremowej,
niedawno wypranej kołdry z dłoni i opadłam z wytchnieniem na plecy. Wpatrywałam
się przez moment w wyłożony kasetonami – pokrytymi spiralami, które tworzyły
najrozmaitsze, skomplikowane wzory - sufit. Wodziłam po nich wzrokiem,
doszukując się kilku słoni, słońca i drzewa. Raz nawet natrafiłam na
zawodzącego anioła, przypominającego mi w jakimś stopniu uśmiechniętą
twarzyczkę mojego małego braciszka. W końcu był moim małym aniołkiem - kimś,
kto czuwał nade mną jak nikt inny. I choć był młodszy, miałam w nim
niewiarygodne oparcie. Może wynikało to z tego, iż byliśmy przenoszeni z
rodziny do rodziny już szesnaście razy? Kevin i Elisabeth Russelowie stali
siedemnaści w kolejce.
Leniwie
wygramoliłam się spod kołdry, starając się nie wdychać słodkiego zapachu
proszku do prania, którego używała kobieta. Niestety, mieszkaliśmy już u nich
trzy miesiące, a ja powoli przyzwyczajałam się do ich dobroci i miłości, jaką
obdarzali Finna. W końcu tylko o niego mi chodziło.
Bądź, co
bądź, byłam już przyzwyczajona do nienawiści, którą obdarzały mnie poprzednie
rodziny zastępcze. Poniżanie i wieczne pretensje mogłam jeszcze ścierpieć, ale
patrzenie, jak każde dziecko w szkole śmieje się z Finna, bo chodził w starej,
rozciągniętej koszulce po ciągle pijanym „opiekunie”, porównywałam do jedynego
przychodzącego mi do głowy porównania – śmierci. Jego cierpienie przekładało
się na mnie, o stokroć bardziej raniąc moją duszę. I choć powtarzał, że
wszystko gra, w jego oczach widziałam wszystko. Nie musiał nic więcej mówić.
Ogarnięta wspomnieniami, spojrzałam na spokojną,
cichą sypialnię, którą dzieliłam wraz z bratem. W powietrzu dało się tylko
słyszeć nasze równomierne oddechy, w tym, że ten Finna był bardziej spokojniejszy
i cichszy. Coś jak pochrapywanie małego kotka.
Uśmiechnęłam się z jakiegoś wspomnienia, po czym z
tym samym wyrazem twarzy podeszłam do słodko chrapiącego chłopca. Przydługie,
kruczoczarne włosy rozsypały się na całej powierzchni białej wykrochmalonej
poszwy, odsłaniając okrągłą twarzyczkę w pełnej krasie. Przybliżywszy dłoń w
kierunku dziewięciolatka, pogłaskałam go czule po zroszonym kroplami potu
czole, po czym nachyliłam się, by ostatecznie przycisnąć swoje usta do
wilgotnej skóry.
- Do zobaczenia – szepnęłam, nie chcąc wyrwać
chłopca z krainy Morfeusza.
Po godzinie spędzonej na bezszelestnym poruszaniu
się i ubieraniu, byłam gotowa, by wyjść na światło dzienne. Z czystej
ciekawości zerknęłam na wiszący nad drzwiami zegar, wskazujący na siódmą rano.
Zapamiętałam godzinę i obliczyłam, ile zostało mi czasu do rozpoczęcia lekcji.
Z moich kalkulacji jasno wynikało, że
mam dokładnie trzy godziny. Powinno wystarczyć, pomyślałam, po czym – jak
najciszej potrafiłam – wyszłam poza próg pokoju i zamknęłam drzwi, pilnując, by
nie wydały żadnego dźwięku.
Na korytarzu pozwoliłam sobie oddychać normalnym
rytmem; nie uważałam już też na głośność stawianych przeze mnie kroków. Zresztą
większość odgłosów stłumił gruby, osiemnastowieczny dywan, który Elisabeth
dostała ponoć od prababki. Patrząc na te sędziwe, zmechacone spirale i wyglądające
na złote ramy wydawać by się mogło, iż naprawdę przeniosłeś się w czasie, a
znajdujesz się w starodawnej posiadłości, zapełnionej przez służbę i szafy
pełne różnobarwnych, bufiastych sukni.
Mimo wszystko korytarz – prócz dywanu - nie wyróżniał się niczym spośród całej
zbieraniny niezadbanych i tych bardziej domostw w Oppal Cliffs. Ściany pokryte
wyblakłą już tapetą w ledwo dostrzegalne dzwoneczki wielkości paznokcia u
dużego palca. Wszystkie proste kąty pokryto cienkimi, trójkątnymi belkami z
jasnego drewna – również u sufitu. Na samym korytarzu właściwie nie stały żadne
meble czy chociażby lustro. Jedynie wielki fikus sadowiący się naprzeciwko mnie
zajmował niezagospodarowaną przestrzeń. Nie, było jeszcze coś. Mały
jaskrawoniebieski samochodzik bez kółka, który Finn porzucił u nasady
dostatecznie dużej donicy, by zmieściła się w niej ludzka głowa.
Spostrzegłam, że stoję, dopiero gdy mój oddech stał
się niemal tak cichy, iż cały dom wydawał się pogrążyć w bezbrzeżnym milczeniu.
Nic go nie zakłócało prócz oddechu wciąż pochrapującego Finna. Uśmiechnęłam się
tajemniczo, wsłuchując się w rytmiczne uderzenia naszych serc. Zaskoczona,
spostrzegłam, że ich melodie niemal się pokrywały, tworząc coś na kształt
kanonu. Nie potrafiłam wydusić z siebie ani słówka. Stałam tylko, nie chcąc po
raz kolejny pozbawić się piękna ciszy.
Kiedy w całym domu rozniósł się echem ogłuszający
huk, poczułam, jak moje serce zamiera przez kilka sekund, by znów powrócić do
normalnego, nieco przyspieszonego rytmu.
Zaniepokojona, zajrzałam przez ramię na białe drzwi
ze złotymi zawiasami, za którymi – miałam nadzieję – Finn spał sobie w
najlepsze. W milczeniu wpatrywałam się w nie, czekając, aż brat uchyli je, bym
znów mogła ujrzeć jego zwichrzone czarne włosy. Na szczęście nic takiego nie
nastąpiło.
Odetchnęłam z ulgą. Nie chciałam, by wydało się,
gdzie idę. Owszem, Elizabeth i Kevin przyzwyczaili się do moich dziwnych
zwyczajów, jednak wolałam, by dla Finna pozostały tajemnicą. Nie musiał
wiedzieć, że najzwyczajniej w świecie nie potrafiłam zaakceptować ciepła i
dobroci, którą obdarzało nas małżeństwo. Nie potrafiłam zaakceptować tego, że
ktoś chciał się mną zaopiekować. Odbiegało to tak bardzo od tego, co zazwyczaj
serwowały nam rodziny zastępcze, iż do teraz nie potrafiłam się przyzwyczaić do
miłości rozpychającej ich serca względem nas obu. Było to dla mnie po prostu
niedorzeczne.
Niemożliwe.
Ruszyłam przed siebie, zaintrygowana dochodzącymi z
dolnego piętra odgłosami. Stawiając ostrożnie stopy na trzeszczących, dębowych
schodach, starałam się zgadnąć, kto może je wydawać. Już na początku
wykluczyłam Elisabteh, gdyż ta – mając dzień wolny od pracy za biurkiem –
wylegiwała się w łóżku niemal tak długo jak Finn.
Pozostawał Kevin.
Z kolejnymi stopniami dostrzegałam coraz więcej
szczegółów. Z początku mogłam przypatrywać się jedynie kremowemu dywanowi, o
który dzień w dzień dbała Loreen – przyrodnia siostra naszej opiekunki. Dopiero
potem moim oczom ukazała się ciemnobrązowa sofa i okrążające ją skórzane fotele
w tym samym kolorze. Wszystkie te meble zamykały krąg dookoła drewnianego
stolika do kawy z mnóstwem rozrzuconych magazynów i wycinków najrozmaitszych
miejsc. Ze schodów dostrzegłam nawet kawałek pocztówki z włoskim Koloseum.
Kiedy dopiero co przeprowadziliśmy się do Russelów, porozrzucane
wszędzie zabytki przeróżnych państw i miast sprawiały, że miałam ochotę
zapytać, o co tu chodzi, jednak teraz, po trzech miesiącach, zdjęcia
przyprawiały mnie jedynie o ciekawość. Co najwyżej o zastanowienie się, gdzie się takowa budowla znajduje. Czego
można się było spodziewać po oprowadzaczu wycieczek na całym świecie?
Postawiwszy nogę na miękkim dywanie, skierowałam się
w stronę wielkich, udekorowanych żywą naturą okien z kawowymi zasłonami. Będąc
w połowie drogi, skręciłam gwałtownie i podeszłam do kuchennych szafek, na
których leżało kilka garnków i sztućców. Umościłam dłoń na czarno-brązowym
gładkim i zimnym jak lód blacie i opierając na niej ciężar, wyjrzałam zza mebla
na osobę szperającą w szafce odpowiadającej za przechowalnię talerzy i misek.
Ku mojemu zaskoczeniu, ujrzałam Kevina. Zagryzał dolną wargę, co robił tylko
wtedy, gdy się denerwował lub sytuacja stawała się niezręczna. W tamtej chwili
stawiałam na to pierwsze. Marszczył też śmiesznie brwi, przez co nie potrafiłam
dojrzeć zawsze błyszczących z podekscytowania brązowych tęczówek. Widziałam za
to doskonale nieproporcjonalnie duży do wielkości owalnej twarzy nos. Zdziwiłam
się, że był lekko zaczerwieniony, a skóra w innych miejscach miała swój
naturalny, oliwkowy odcień.
Nagle Kevin spojrzał w górę, jakby spodziewał się,
iż mnie tam zastanie. Odskoczył, zaskoczony, do tyłu, upuszczając przy tym
kolejną patelnię. Przez chwilę oddychał zbyt szybko, lecz zaraz potem
zorientował się chyba, co się stało, bo jego twarz nie zdradzała już
przerażenia i zdezorientowania.
- Cholera jasna, Maueen. Nie wiesz, że nie straszy
się tak ludzi? – Zapewne starał się, by wypowiedź zabrzmiała groźnie, jak
przygana, jednak całość popsuł szeroki uśmiech na jego twarzy i ton, którym to
wypowiedział.
- Przykro mi, nie byłam na tej lekcji – zaśmiałam
się cicho.
Kevin mruknął coś pod nosem, przed tym
odwzajemniając gest i schylił, by następnie skłonić się ku szafce obok.
- Jak się spało? – zapytał, choć większości słów
musiałam się po prostu domyślić, gdyż mężczyzna mówił, chowając głowę wewnątrz mebla.
- Dobrze – skłamałam.
Coś w moim głosie dało Kevinowi powód do wyjrzenia
zza blatu i przypatrzenia mi się bacznie. Udawałam, że nic nie zauważyłam. Ten
jednak wciąż się patrzył, a mnie zaczynało to powoli denerwować.
- Och, moja wina – skarcił się cicho, jakby mówił do
siebie. – Zapewne cię obudziłem, co?
Zaprzeczyłam machnięciem głową.
- Nie, właściwie to wstałam wcześniej, ale kiedy
usłyszałam dźwięk odbijającej się o podłogę patelni – tu spojrzałam groteskowo
na leżące na ziemi garnki – musiałam sprawdzić, czy nic się nie stało.
Kevin pokiwał głową, po czym znów zagłębił się w
wnętrznościach szafki. Oparłam łokcie o blat, a następnie usadowiłam na
rozczapierzonych już dłoniach brodę. Tak stojąc, przypatrywałam się mężczyźnie,
który pieczołowicie wyrzucał z mebla kolejne przybory kuchenne.
- Kevin, właściwie czego ty szukasz? – zastanowiłam
się.
- Gdzieś tutaj powinien być ten duży garnek,
kojarzysz go? Chciałem zrobić na śniadanie jajka na twardo – wyjaśnił, wciąż
pochłonięty szukaniem.
Zamyśliłam się na moment nad odpowiedzią.
- Tak, wiem, o który chodzi. Coś mi się jednak
zdaje, że z jajek nici – zaśmiałam się.
Opiekun wyczołgał się powoli, uderzając w coś głową
– co wywnioskowałam po głuchym huku. Będąc już całkowicie widoczny, pomasował
się po obolałej czaszce i również wstał, najpierw chwyciwszy swój ulubiony
kubek, wypełniony wrząca kawą. Kilka kropel zaplamiło ciemnożółte kafelki, wylewając
się z naczynia.
- A to dlaczego? – zapytał Kevin, zbity z tropu.
Zaśmiałam się cicho.
- Ostatnio widziałam go w postaci arki mającej
uratować wszystkie pluszaki na świecie. Wiesz coś o tym?
Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową, a w tym
czasie zarejestrowałam, jak jego kąciki ust drgają zabawnie, co ostatecznie
doprowadziło do pojawienia się na owalnej twarzy szerokiego banana. Podrapał
się z zamyśleniem po brodzie, wyraźnie nad czymś rozmyślając.
- Nie odzyskam go na czas, nieprawdaż?
Pokręciłam głową na znak sprzeciwu.
Kevin wzruszył ramionami i udał się ku lodówce. Gdy
ją otworzył, minęło całe dziesięć minut, zanim zadecydował, co upichcić dla
całej rodziny.
Obeszłam kuchenne szafki i doszłam w pośpiechu do
niemal pomarańczowego stołu, na którym dostrzegłam ustawioną już przez Kevina
zastawę i cztery szklanki wypełnione po brzegi sokiem jabłkowym. Chwyciłam
jedną z nich i upiłam łyk. Z racji, że napój zasmakował mi niesamowicie,
pochłonęłam całą resztę. Odłożyłam ostrożnie naczynie na stół, po czym wróciłam
na poprzednie miejsce, wpatrując się z nieodgadnionym wyrazem twarzy w nieco
zdezorientowanego tym, że jego pierwsze założenia spłonęły na panewce, Kevina.
Chwyciłam upuszczoną wcześniej torbę i nałożyłam ją na ramię. Opiekun spojrzał
na mnie, zaskoczony.
- A ciebie gdzie niesie o tej porze? – chciał
wiedzieć.
- Znasz mnie: jestem rannym ptaszkiem –
zażartowałam, po czym ruszyłam w kierunku drzwi wejściowych. – Mam telefon. W
razie czego wystarczy zadzwonić.
Kevin już nie odpowiedział, choć wyobrażałam sobie,
jak kręci ze zrezygnowaniem głową i powraca do swoich problemów. Nawet nie wiedział,
o ile wolałabym posiadać jego troski. Byłam obarczona czymś, co mogło podsunąć
mnie pod kategorię potwora, choć w głębi ducha prosiłam, by nic takiego się nie
wydarzyło.
Dla Finna.
Dla samej siebie.
Przekroczyłam próg domu, mając dziwne przeczucie, że
widzę go po raz ostatni. Odegnałam te nierozsądne myśli i poprawiwszy pasek
wiszącej mi na ramieniu torby, obejrzałam się za siebie.
Biała zakurzona już fasada budynku z ciemnoczerwonym
dachem odbijała znikome promienie słońca, przebijające się przez nieskończenie
gęstą pokrywę chmur. Wszystkie szarawe, przygnębiające; jakby nagle utkana ze
wspomnień pajęczyna, która utrzymywała moje serce w jednym kawałku, została
przerwana, pozwalając zalać mój umysł
obrazami.
Znów czułam ponure cienie drzew łaskoczące moją
skórę, przez co doświadczałam pod nią dziwnego, a jednak przyjemnego swędzenia.
Ponownie usłyszałam kojący szum szorstkich, wysuszonych gałązek, ciche,
normalnie niedosłyszalne dla przeciętnego człowieka trzepotanie motylich
skrzydeł. Przypominało mi pocierane o siebie kartki papieru, tyle że o dużo
cieńsze i delikatniejsze.
Co dziwne, do moich uszu doszedł także głośny,
przerażający dźwięk; kojarzył mi się z kimś, kto się krztusi lub – co gorsza –
dusi.
I nagle wszystko sobie przypomniałam.
Oddycham tylko pozornie, a przynajmniej tak
sądzę, gdyż znikoma ilość tlenu, jaka dostaje mi się do płuc, z mojego punktu
widzenia nie potrafi utrzymać ludzkiego organizmu przy życiu. Targają mną
torsje, kiedy zapieram się dłońmi o wilgotną po ostatnim deszczu ziemię. Już po
chwili są całkowicie zakopane w błocie, osadzonym na niemal całym ciele.
Staram się nie rozglądać na boki, gdyż wiem, że
to, co tam zobaczę, prawdopodobnie nieodwracalnie zamknie mnie w klatce
własnego sumienia. Wpatruję się ślepo w drzewa, dokładnie naprzeciwko mnie. Ich
usadowione na wysokości drugiego piętra ciemnozielone pióropusze odcinają całą
polanę od światła.
Cieszę się z tego powodu. Słońce nie jest dla
takich jak ja.
Napawam się ich mrokiem i spokojem. Są dla mnie
schronieniem – czymś, co na jakiś czas zastępuje dom, pozwala zapomnieć o swych
czynach i choć na chwilę umożliwia wiarę w rozgrzeszenie. W głębi duszy jednak
znam prawdę. Nie zasłużyłam na nie.
Na miłość boską! Nie zasłużyłam nawet, żeby
oddychać.
Drżąc na całym ciele, zginam nogi w kolanach i
przywieram nimi dokładnie do brzucha. Oplatam je zaraz potem dłońmi, lecz
pozycja wcale nie pomaga mi myśleć, więc znów prostuję kończyny i chowam twarz
w wachlarzu palców. Chcę pogrążyć się w ciemności, jednak odgłosy dochodzące z
lasu całkowicie mnie dekoncentrują. Jak mam niby postarać się znów t o
spowodować, skoro nawet gąszcz drzew mi przeszkadza?!
Nagle słyszę t o.
Z lekkim wahaniem odrywam ręce od twarzy i
pomagam sobie nimi wstać. Idąc, potykam się i chwieję, nie panuję nad swoim
ciałem, lecz uparcie prę do przodu. Widząc duży, wystarczająco duży kamień,
machinalnie zamykam oczy. Wiem, co zaraz zobaczę.
Czuję, jak łzy wylewają się ponownie na moje
policzki, a ciężki szloch przekształca się w spazmy, których nie potrafię
kontrolować. Ociężale otwieram oczy, w pewnej chwili odnajdując w sobie
nadzieję, iż być może to wszystko jest tylko złym snem; koszmarem, który
nawiedził mnie w nocy, podczas pierwszej drzemki u Fillnelów. Niestety, kiedy
czarne mroczki ustępują, przerażona, zatykam dłonią usta, wyrzucając z siebie
nieokiełznany wrzask. Krzyczę, krzyczę tak długo, aż brakuje mi powietrza. Mimo
to mam siłę wyrzucać z siebie dźwięk, czasem uciszana przez szloch.
Pięć osób leży bezwiednie, jedna na drugiej,
tworząc idealny stos. Każda z nich ma zamknięte oczy. Każda, prócz jednej.
Kobieta ma jasne, wręcz białe włosy, rozsypane
niczym cienkie nici na błotnistej powierzchni. Jej chora, blada cera wydaje się
jeszcze gorsza w porównaniu z podłożem. Staram się nie patrzeć na pooraną
wieloma zmarszczkami twarz i rozchylone usta w kształcie bezgłośnego wołania o
pomoc.
Nie chcę zobaczyć wykutej ze złota obrączki na dłoniach i kolczyków w
kształcie rybek. Mimo to nie potrafię oderwać wzroku od uchylonych powiek,
ukazujących ciemnoniebieskie oczy. Tęczówki są ruchome – suną to w jedną, to w
drugą stronę.
Ona żyje!
- Po...moc...y – jęczy nieporadnie, jednak
doskonale wiem, że nikt nie przyjdzie z odsieczą. Słowa te są komiczne, a
jednak sprawiają, że narasta we mnie przerażenie. Emocja kumuluje się tak długo,
aż wie, iż nie uda mi się jej zatrzymać.
Machinalnie zamykam oczy, w celu zabrania sił.
Muszę ją zabić.
Kiedy kobieta uchyla usta, ma zamknięte oczy. W
głowie mam jej ostatni jęk, ale tym razem mam pewność, że wydusiłam z niej
życie.
Przerażona, poddaję się nieokiełznanej rozpaczy.
Zacisnęłam boleśnie powieki, starając się po raz
kolejny ujarzmić tajemnice własnego umysłu. Tylko delikatna, nadmorska bryza
przypominała mi, że nie znajduję się na tej cholernej polanie, gdzie wszystko
się zmieniło. Ja się zmieniłam.
Otworzywszy oczy, poczułam się po raz pierwszy
szczęśliwa dzięki temu, co dostrzegłam. Jednopiętrowe rzędy domków w jasnych,
przyblakłych kolorach, przed którymi rosła równie przystrzyżona, jakby
zieleńsza niż kiedykolwiek trawa. Przy każdym z budynków stało również
przynajmniej jedno drzewo, wyglądające na nie mniej idealne od pozostałych
roślin w ogródku i wypielonych grządek. Osiedle jak każde inne, mogłabym
pomyśleć. Mimo to tylko ja nie zwracałam uwagi na osłaniający domy spokój;
Betonowa, szeroka, dwupasmowa droga nie kojarzyła mi
się z dojazdami do pracy czy czymkolwiek normalnym. Mi przypominała drogę
skazańców, która prowadziła prosto na plażę, a co za tym idzie znajdowała się
tylko kilkaset metrów od wejścia do lasu i pamiętnej polany z tym samym
szaro-burym kamieniem.
Pokręciłam z zrezygnowaniem głową, po czym
niezdecydowanie weszłam na drogę. Na jej końcu majaczył słaby zarys błękitu z
domieszką białych przecinających go sznurów. Wpatrywałam się w niego przez
jakiś czas, by następnie ruszyć przed siebie, dokładnie środkiem drogi.
Wydawało mi się, że jasne liny kurczą się z każdym moim krokiem, znikając już
po chwili na pasku żółci. Czułam, jak te dziwne, niegroźne sznury w jakiś
sposób owijają się wokół błękitu. To ja nim byłam.
Niebezpieczna, a jednak bezradna.
Zaśmiałam się pod nosem z samej siebie. Nie
potrafiłam uwierzyć, jak łatwo człowiekowi przychodzi użalanie się nad sobą.
Zupełnie jakby w jednej chwili uwierzył, że jego życie jest niekończącym się
pasmem porażek, które nigdy nie zmieniało kierunku jazdy. Tymczasem każdy z nas
– niezależnie od tego jak paskudnego doświadczył żywota – w tej mgławicy
własnej niechęci widzi całkowicie przejrzysty punkt. Coś, co go prowadzi niczym
matka za rękę swoje dziecko. Właśnie dzięki temu daje sobie radę, ale jednak
gdzieś pod koniec się gubi i zapomina. Potem pozostaje mu tylko wypominać,
jakie to on miał straszne doświadczenia, w czasie gdy nawet nie próbował wstać
na nogi. Znów.
Dlatego ja próbowałam. Dla Finna. Od zawsze
wiedziałem, że to on jest moim punktem zaczepienia, który kazał mi iść, choć
bywały też chwile, kiedy odrzucałam go w najciemniejsze zakamarki umysłu i
robiłam to, co uważałam za słuszne, ale i nierozsądne.
Idąc, przechodziłam obok tych wszystkich jasnych,
dziwnie bezbarwnych domów, które na pierwszy rzut oka wyglądały na zamieszkane.
Świadczyły o tym czasami przezabawne ozdoby ogrodowe (mnóstwo krasnali,
jaskraworóżowe pelikany, stojąca na jednej nodze), rozmieszczone w najbardziej
rozmaitych miejscach. O zasiedleniu budynków informowały również niskie,
wypluwające chmury dymu kominy i kolorowe zasłony w oknach. Nie wiedziałam
dlaczego, ale ludzie w Oppal Cliffs
uwielbiali stroić swoje domostwa, by pokazać, jakie mają wyczucie stylu.
Uznawałam to za coś na kształt wyznaczanej hierarchii. Im ładniejsze dekoracje
w okiennych ramach, tym zamożniejsi i ważniejsi w społeczności mieszkańcy.
Spojrzałam na lewo, gdzie wciąż stał pamiętny dom
przemiłej staruszki o wdzięcznym nazwisku – Carlson. Kobieta wraz z już
nieżyjącym mężem sama budowała, malowała i urządzała budynek, teraz w kolorze
jasnej, wyblakłej zieleni. Dom nie był też wysoki, zupełnie jak reszta osiedla,
bo zaledwie jedno piętro o nieproporcjonalnie wysoko osadzonym suficie. Cecha
ta zaliczała się jako coś, dzięki czemu można było rozpoznać, że jest się na
dobrej ulicy. Mimo przeciętnego wyglądu, którego nie wzbogacał niski,
ciemnobrązowy dach, nikt nie potrafił przejść obok domostwa pani Carlson bez
chociażby jednego zerknięcia w stronę budynku, a właściwie ogrodu.
Trawa idealnie poprzycinana, na przedzie winorośle
przypominające najrozmaitsze kształty, zaczynając od królika, na zamku kończąc.
Podziwiałam średniej wielkości oczko wodne z pałkami wodnymi i rozłożystymi
liśćmi niczym ułożone w podzięce serca. Wszystko to dopełniała krystalicznie
czysta woda w jasnobłękitnym kolorze. Wpatrywałam się w nią, oniemiała,
całkowicie zapomniawszy o świecie zewnętrznym. Dopiero, gdy dostrzegłam
wyłaniającą się twarz w jednym z okien, przypomniałam sobie, że stoję na środku
ulicy, patrząc się na dom starszej pani. Uświadomiwszy sobie, jak to musiało
wyglądać, odwróciłam wzrok, poczuwszy, jak palą mnie policzki, zapewne już
zabarwione czerwienią. Dyskretnie zerknęłam w kierunku obserwatora, który już
uspokojony, podążał za mną wzrokiem. Czułam to na skórze.
Zwróciłam się ku krańcu obranej przed siebie drogi,
po czym zignorowawszy porywającą moje włosy w całkowicie przeciwnym kierunku
bryzę, ruszyłam przed siebie. Jeśli wiatr rzeczywiście przestrzegał mnie przed
tym, co niedługo zobaczę, musiałam być jeszcze dziwniejsza, niż z początku
sądziłam.
***
Wpadłam na pomysł, by dzisiejszą mowę wypisać w podpunktach, co nie jest chyba najgorszym pomysłem, więc oto ona:
- Strasznie dziękuję A Ceviche za wykonanie korekty. Z tego powodu rozdział jest zadedykowany właśnie jej, ale nie ograniczam się wyłącznie do tego. Ta dziewczyna naprawdę mnie wspiera i jest po prostu niesamowita. Kocham cię raz jeszcze.
- Drugą sprawą, o której chciałabym pomówić jest samobójstwo lub próba samobójcza jednej z autorek blogów, jaki wręcz kochałam. Nie wymienię imienia, bo i nie musicie go znać. Nie wiem też, czy życzyłaby sobie, bym je wymieniała. Ale właśnie dla niej ten rozdział pisałam, co robi z niej jakby drugą osobę, której należy się dedykacja.
- Mam do was pytanie. Zakładać jakieś forum czy coś, żebyście mogli pytać bohaterów? Jeśli tak, napiszcie o tym proszę w komentarzu.
- Ostatnia sprawa, jaką do was mam, to wielkie, ogromne przeprosiny prosto z serducha. Naprawdę przepraszam i prawdopodobnie powinnam tych moich "przepraszam" z tysiąc napisać, może by starczyło.
- No, tamta sprawa nie była ostatnia, ale co tam. Ogłaszam, że wszystkie blogi zostały nadrobione, tyle że nie zawsze znalazłam czas, by skomentować, dlatego wiedzcie, że kiedy rozdział nie został przeze mnie skomentowany, to i tak jest przeze mnie przeczytany.
Dziękuję wam wszystkim i kocham was ogromnie, ale wy to wiecie. ;)
Rozdział wprowadzający i nawet nie wiem, co mam o nim powiedzieć. Wydaje mi się, że nie wyjaśniłaś za wiele, a jednak już zdążyłaś mnie zainteresować. Pozostaje mi poczekać na następny, może coś się rozwinie :D Poza tym lubię Kevina. I Maureen. :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
Pierwszy rozdział zwykle nie daje za wiele, ale dla mnie jest najważniejszy. To od niego zależy czy czytam coś dalej ;)
OdpowiedzUsuńTutaj na pewno wrócę ;D
Pozdrawiam ;*
Rozdział w rzeczy samej jest ciekawy. :)
OdpowiedzUsuńAkcja nie pędzi - jest wartka i wciągająca. Podobnie rzecz ma się z fabułą, o której na tę chwilę nic więcej nie mogę powiedzieć. Wiadomo, początki. :)
Bohaterowie (o których zaraz się jeszcze rozwinę) są naprawdę dobrze wykreowani. Mają swoje własne 'widzimisię', są charakterni i pełnokrwiści, ze tak powiem, i to mi się podoba. xDD
dodam jeszcze jedno...Już lubię Kevina i Maureen. Czuję, że wprowadzą tu niemały zamęt. I może połączy ich coś więcej?
Oj tak, jestem bardzo ciekawa dalszych wydarzeń.
Czytało się przyjemnie i szybko. Masz fajny styl więc i czytanie sprawia przyjemność. :)
Pozdrawiam i zapraszam do siebie na nn
http://goniacy-slonce.blogspot.com/
Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak to jest przewinąć się przez tle rodzin. Mam nadzieję, że ta siedemnasta jest ostatnia. Jak to możliwe, że tyle razy musieli zmieniać rodzinę? Aż tak źle było w każdej z poprzednich? Ta nowa wydaje się być całkiem okay. Mam nadzieję, że Maueen w końcu się zaaklimatyzuje. W końcu zyskała szansę, aby mieć normalną rodzinę. Choć normalnego życia to pewnie nie będzie miała. Co to było za wspomnienie? Czemu musiała zabić tą kobietę i co się stało z tymi ludźmi? To ona? Jej... mam nadzieję, że nie. Ciężko mi jest wyobrazić ją sobie jako potwora. Z jednej strony troskliwa siostra, a z drugiej morderca? Nie... nie jest taka, prawda? Cieszę się, że wróciłaś do tego bloga i postanowiłaś dokończyć tą historię. Naprawdę. :))
OdpowiedzUsuńNo Ty wiesz, co ja sądzę o tym rozdziale. Powiem jeszcze raz, że wyszedł Ci cudownie. Fakt, że ona tak dba o swojego brata jest nie do opisania, bo mało kto robiłby tyle dla swojego rodzeństwa. Jestem naprawdę pod wrażeniem, ale to też wiesz. Rozpisałabym się, ale wszystko co chcę powiedzieć Ty już wiesz, bo Ci pisałam na gg :c
OdpowiedzUsuńSerdecznie zapraszam na IV rozdział pt. Kocham cię najbardziej na świecie na http://whisper-of-an-angel.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Lovely :*
No wreszcie rozdział ;) Czekałam na niego z niemałą niecierpliwością, ciekawa co wymyśliłaś.
OdpowiedzUsuńWspółczuję im przewijania się przez tyle rodzin, a do tego to chodzenie Finna w ubraniach po opiekunie-pijaku,brrr, okropność. Dobrze, że wreszcie rodzeństwo trafiło na dobrych ludzi, którzy potrafią się przyzwoicie zająć chłopcem. Maueen martwi się przede wszystkim o swojego brata, czym zdecydowanie u mnie zapunktowała.
To wyjście rano całkiem intrygujące. Hm, ciekawe co konkretnie się za tym kryje. Wspomnienie ze stosem ciał nieco przerażające. Czy ja dobrze zrozumiałam, że Maueen ich zapiła? A przynajmniej tamtą ostatnią kobietę. Naprawdę potrafisz zaintrygować, więc mam nadzieję, że kolejny rozdział już wkrótce.
Pozdrawiam serdecznie!
Wspomnienie głównej bohaterki o tym, jak wiele razy wraz z bratem zmieniała rodziny skojarzył mi się z jedną z książek Jacqueline Wilson (widzę, że lubisz czytać, więc polecam Ci tę autorkę). To naprawdę smutne, a co najgorsze - prawdziwe.
OdpowiedzUsuńZastanawia mnie tylko wizja (?) Maueen. Tych pięciu zabitych ludzi. To ona ich wykończyła? I kim była blondwłosa kobieta? Dziewczyna nie potrafiła na nią patrzeć, toteż zgaduję, że była to dla niej jakaś ważna osoba.
Mam nadzieję, że szybko dodasz kolejny rozdział, bo nie mogę się już doczekać.
Pozdrawiam,
Mia
Rozdział wyszedł naprawdę super: jest wciągajacy i nader interesujący.
OdpowiedzUsuńAkcja płynie sobie spokojnie i nie pędzi, a to już moim zdaniem plus.
To co tu zamieściłaś mówi mi o fabule tylko tyle, że nie będzie to kolejne typowe opowiadanie o żywiołach. Na tę chwilę nic wiecej nie wiem.
Może wspomnęjeszcze jedno: bardzo polubiłam Kevina i Maureen. Mam przeczucie, że ta parka nieźle tu namiesza, haha. xDD
Czytało mi się przyjemnie. Czas szybko mi minął przy tak dobrej lekturze. :)
Pozdrawiam, L.N.
http://irim-story.blogspot.com/
Zmieniłam adres bloga z irim-story na
Usuńhttp://nowa-prawda.blogspot.com
Witam. :)
UsuńChciałam powiadomić, że od dziś znajdziesz mnie tu: http://upadli-aniolowie.blogspot.com
Pozdrawiam, Literacka N.
Zostałaś nominowana do Liebster Award.
OdpowiedzUsuńSerdecznie zapraszam: vieuvateur.blogspot.com
Pozdrawiam,
Mia
Baltimore International College to miejsce, do którego z pewnością się wraca. College ten to placówka z wieloletnimi tradycjami, gdzie młodzi ludzie mogą rozwijać swoje pasję i kształcić się w wybranym przez siebie kierunku. To tutaj pomagamy w zdobywaniu odpowiedniej wiedzy i doświadczenia, a także prowadzimy ku drogom przyszłości niezwykłe talenty. W BIC ludzie odkrywają prawdziwych siebie, nawiązują się wieloletnie przyjaźnie, powstaje wiele ciekawych projektów badawczych i wypraw, które z pewnością długo pozostają we wspomnieniach. Jeśli więc pragniesz znaleźć się wśród ciekawych ludzi i przeżyć niesamowite przygody, to nie czekaj! Dołącz do nas.
OdpowiedzUsuńhtttp://bi-college.blogspot.com/